Felietony Pół wieku

Moje harcerstwo męskie

Nasz naczelny, gdy przygotowywaliśmy ten numer „Czuwaj”, w trakcie spotkania redakcji powiedział: – Tyle mamy dziś materiałów o dziewczętach, może i ty coś o nich, tak historycznie, napiszesz, masz przecież tak bogate doświadczenia…

Wspomogła szefa Misia, która zaczęła opowiadać o niedawno wydanej książce, której współautorkami są była zastępczyni naczelnika i wiceprzeprzewodnicząca ZHP hm. Wanda Czarnota oraz była szefowa Zespołu Harcerek hm. Ewa Witkowska. Misia uważała, że druhny postarały się zaprezentować interesujący fragment dziejów harcerstwa żeńskiego w Polsce i pozycję tę należy na naszych łamach promować.

Naciskali na mnie, bym napisał felieton o harcerkach, ale przecież to nie jest temat dla mnie. Co ja o nich wiem poza tym, co sobie tu i ówdzie przeczytam. A snuć refleksje z pozycji obiektywnego obserwatora – jakoś to dla mnie za trudne. Ale może napisać coś o tej drugiej, jakby teoretycznie słabszej części naszego ruchu – o harcerstwie męskim? Bo uważam, że harcerki od lat są silniejsze, wystarczy popatrzeć na literaturę zaprezentowaną w opracowaniu dwóch druhen. Nie będę jednak tu dziś przeciwstawiał Andrzeja Małkowskiego jego żonie Oldze, a Szarych Szeregów – Pogotowiu Harcerek. Niech więc będzie wspomnienie o moim męskim harcerstwie.

Bo wychowałem się w drużynie męskiej. Numer 133, jej bohaterem był pilot Stanisław Skarżyński. Dlaczego? Nikt tego w roku 1957 nie wiedział. Może jakaś tajemnicza harcerska władza uważała, że ponieważ nieopodal naszej szkoły na Saskiej Kępie mieściło się ogromne lotnisko Aeroklubu Warszawskiego, będzie sensownie nadać nam to imię. Tak, byłem członkiem drużyny męskiej. Raz czy drugi pojechałem na obóz, oczywiście męski, jako zwykły szeregowy, ale później już jako zastępowy. Nasz dzielny drużynowy Julek potrafił też w tamtych czasach zorganizować zimowisko drużyny. Nikt z nas pod koniec lat pięćdziesiątych, ale i w latach sześćdziesiątych nie wyobrażał sobie, że może istnieć coś takiego, jak koedukacyjne harcerstwo. Z drużyną harcerek z naszej szkoły, a drużyna nosiła ten sam numer, spotykaliśmy się na imprezach hufca. Co ciekawe, nawet harcówkę, zawaloną często zbieraną przez nas makulaturą, mieliśmy własną. Jakbyśmy byli w innych organizacjach.

Jako szesnastolatek zostałem drużynowym zuchów. Oczywiście w drużynie, tak nazywaliśmy nasze jednostki, byli sami chłopcy. Ale gdzieś obok działały zuchy-dziewczynki. Prowadziła ją Ewa – uczennica liceum pedagogicznego. Z tą moją drużyną trzy razy byłem na kolonii. Miałem w czasie kolejnych wyjazdów swoich kilkunastu chłopaków, wszystkich z mojej drużyny, mieliśmy własny program, własne obrzędy, z naszą bratnią drużyną dziewczynek spotykaliśmy się na posiłkach. W lesie obok szkoły w Michałowicach, bo była to moja pierwsza kolonia zuchowa, mieliśmy bazę. Tam bawiliśmy się całymi przedpołudniami a obok gdzieś, pewnie w tym samym lesie, hasały zuchy-dziewczynki. I jeszcze jedna ciekawostka. W naszej trzyosobowej kadrze tylko komendantka Danusia była pełnoletnia.

Drużynę zuchów prowadziłem sam, bez przybocznego. Dlaczego? Tak było. Ewa też nie miała przybocznej. Gdy przyszła moja pora na harcerski awans, przekazałem drużynę Tomkowi, po jakimś czasie Tomek przekazał ją Krzysiowi, mojemu byłemu zuchowi. Normalne.

Czas szybko płynął. W 1964 r. po raz pierwszy prowadziłem zgrupowanie trzech obozów. Dwa były męskie i jeden żeński. Nadal było normą, że nie pracowaliśmy koedukacyjnie. Nie będę tu rozwijał tematu o wyższości takiego harcerstwa, jakie wtedy było, harcerstwa rozdzielnopłciowego, nad harcerstwem koedukacyjnym. To nie tylko wynikało z tradycji, ale także z programu – innego dla chłopców, innego dla dziewcząt. W swojej książce o harcerstwie żeńskim druhny Wanda i Ewa zamieszczają na ten temat sporo materiałów.

Ale oczywiście na obozie nasza młoda płeć piękna musiała wykonać wszystkie prace pionierskie tak samo jak chłopcy. Muszę jednak przyznać, że latryny męskie były solidniejsze niż te budowane przez harcerki. To jedna z niewielu różnic. Bo prycze dziewcząt były jakby bardziej precyzyjnie wykonane.

Jeszcze w 1968 r. było normalnie. No i nadeszły czasy szczepów, nadeszły czasy klasodrużyn i wszystko się zawaliło. Zawaliło się moje harcerstwo męskie. Czasami tylko ktoś zaproponował, by działać tradycyjnie i obozów nie organizować koedukacyjnie. Jak byłem wdzięczny druhowi Jankowi, gdy w Bieszczadach w Wołosatem – to było jeszcze przed bieszczadzką Operacją – zostałem komendantem starszoharcerskiego obozu męskiego. Znów mogliśmy realizować męski program.

Wtedy harcerstwo męskie dla mnie się skończyło. A po latach okazało się, że mimo koedukacji harcerstwo nam się sfeminizowało. Od lat kierują nami naczelniczki. Mamy swoją przedstawicielkę w WAGGGS. Dzień Myśli Braterskiej jest tradycją żeńską. Dzień Polskiej Harcerki – oczywiście też. Przez lata przedwojenne tradycje pielęgnowały Instruktorki po Zachodnim Stoku. Zespół Harcerek przy Głównej Kwaterze działał bardzo prężnie, ma mnóstwo konkretnych osiągnięć. Z tym zespołem powiązana jest Fundacja Harcerek z druhną Wandą na czele. Mnóstwo inicjatyw, pomysłów, realizacji konkretnych projektów. Powołany równolegle na początku lat 90. ubiegłego wieku Zespół Harcerzy nigdy nie rozwinął skrzydeł. Dlaczego? Czy zabrakło wśród instruktorów takiej Wandy i takiej Ewy, czy generalnie instruktorzy uznali, że całe harcerstwo jest ich i nie ma potrzeby zajmować się odrębnie męską gałęzią harcerstwa? Trudno powiedzieć.

Zobaczcie, miało być o harcerstwie męskim, moim harcerstwie. Takim, jakie je pamiętam. Ale kończę ten mój fragmentaryczny harcerski życiorys, pisząc o sukcesach dziewcząt. No tak, ale one po prostu mają sukcesy. Czekam jednak, kiedy w naszej organizacji przyjdzie moda na rozdzielenie gromad zuchów i drużyn harcerskich na męskie i żeńskie. Bo kiedyś to nastąpi.

Adam Czetwertyński
harcmistrz | zastępca redaktora naczelnego CZUWAJ | Hufiec Warszawa-Praga-Południe