Od dziesięcioleci piłka nożna i medycyna, od Małysza – skoki narciarskie, a ostatnio epidemiologia. Polacy mają to do siebie, że w różnych okresach stają się ekspertami od różnych spraw. Teraz, za sprawą feminatywów i Ukrainy (na Ukrainie vs w Ukrainie) stali się ekspertami od językoznawstwa. To poczucie znawstwa można byłoby uznać za naturalne, nawet zabawne, gdyby nie to, że buduje niesłychaną pewność siebie osoby mówiącej i właściwie utrudnia coś, co kiedyś nazywało się wymianą poglądów, a więc – w założeniu – mogło służyć zmianie własnego sposobu myślenia.
Cóż, już niezwykle rzadko mamy dyskusje, rozmowy, po których następuje wymiana poglądów, jakaś refleksja. Częściej mamy do czynienia z przedstawianiem własnych opinii – bez chęci posłuchania innych, no, ewentualnie tylko wtedy, gdy są one zgodne z naszymi. A jak nie są? Wtedy okazuje się, że po drugiej stronie jest idiota, głupek albo nawiedzeniec.
Mam wrażenie, że podobnie jest z dyskusjami dotyczącymi feminatywów. Nie są one czymś nowym. Pamiętam na początku lat 90. kontestowanie słowa „posłanka”. Minęło ileś lat i się przyjęło. Teraz mamy nowe żeńskie określenia – które również niepokoją wiele osób. Kłopot chyba w tym, że są często trudniejsze do wymawiania, a przede wszystkim, że jest ich po prostu więcej w przestrzeni publicznej: ministerka, politolożka, socjolożka, chirurżka, gościni…
W gruncie rzeczy ścierają się tutaj dwa poglądy. Pierwszy – że (upraszczając) język służy przede wszystkim komunikowaniu się i zmienia się pod wpływem używających go osób. Drugi – że używane słowa mają znaczenie, gdyż wpływają na sposób myślenia ludzi.
Byłoby dobrze, gdyby spór był definiowany z grubsza tak: język jest żywym tworem i trzeba poczekać, aż pewne nowe formy się przyjmą vs należy już, teraz dbać o podmiotowość kobiet, kształtować świadomość, równość płci dzięki używaniu feminatywów. Ale nie, to nie takie proste – jak popatrzymy w mediach, to podział jest inny: z jednej strony mamy lewactwo, feministki, którym poprzewracało się w głowach, które psują nasz piękny język ojczysty itd., z drugiej zaś konserwę, dziadersów, obrońców patriarchatu itp. Trudno rozmawiać, trudno wymieniać się poglądami, trudno się zrozumieć i porozumieć…
Dlaczego o tym piszę? Bo problem dotarł pod nasze harcerskie strzechy. Do druhny, owszem, jesteśmy przyzwyczajeni, bo jest w harcerstwie „od zawsze”. Z czasem do przewodniczki, podharcmistrzyni czy harcmistrzyni – również przywykliśmy. A do komendantki czy naczelniczki? Niekoniecznie. Pamiętam rok 2005, kiedy na funkcję naczelnika ZHP została wybrana hm. Teresa Hernik – też były wątpliwości, czy ma być „druhną naczelnik”, czy „naczelniczką” – to określenie wydawało się jakieś takie… mniej godne. Chyba się jednak przyzwyczailiśmy, choć problem wraca czasem do dziś, mimo że już w styczniu 2006 r. w Poradni językowej PWN przesądzono: „Zdecydowanie druhna naczelniczka”. I mimo że od 17 lat mamy do czynienia przede wszystkim z naczelniczkami, a nie naczelnikami.
Piszę o tym, ponieważ widzę w harcerskich mediach społecznościowych, że jesteśmy niezwykle blisko przejęcia opisanego wcześniej sposobu dyskusji o feminatywach, blisko okopania się na swych pozycjach i traktowania myślących inaczej jako dziwnych, żenujących, gorszych.
Oj, przydałoby się nauczyć powstrzymywać emocje, szanować przekonania i przyzwyczajenia innych. A przede wszystkim dać swobodę decydowania o stosowaniu form żeńskich bądź męskich… samym druhnom. Jeśli więc jakaś druhna nie chce podpisywać się „komendantka”, tylko „komendant”, to niech właśnie tak się podpisuje. A jak inna chce być gościnią na zbiórce czy kursie – niech nią będzie.