Powiedzcie szczerze, czy zawsze w harcerstwie wszystko wam się udawało? Czy w czasie pięćdziesięcioletniej służby w stopniu harcmistrza nie może wydarzyć się coś śniącego się po nocach, kiedy człowiek budzi się zlany potem i cieszy, że to tylko sen, a dawne, złe czasy już nie powrócą.
Dziś dla odmiany, aby te kolejne zapiski nie składały się wyłącznie z samych mądrych uwag na ważne harcerskie tematy, będzie o moim najgorszym obozie. Bo taki był. Każdemu może się zdarzyć. Mnie (niestety) też. Nie będę podawał szczegółów, ale działają jeszcze w harcerstwie instruktorzy, którzy pamiętają te czasy, może się domyślą, o jakim obozie piszę. Dlaczego był on najgorszy?
Po pierwsze – los. No powiedzcie, czy byliście na obozie (a właściwie zgrupowaniu obozów), gdzie nie udało się rozpalić ogniska ten obóz inaugurującego? I to nie jedną zapałką, ale wieloma. Ogniska rozpalanego na różne sposoby… Już wtedy powinienem sobie powiedzieć: – Jest źle, będzie jeszcze gorzej.
Po drugie – kadra. I gorzej było. Nasz kucharz obraził się drugiego (a może trzeciego) dnia obozu i po prostu sobie wyjechał. A był to kucharz noszący pod krzyżem zieloną podkładkę. Konflikt między nami? Jakiż tam konflikt – po prostu się obraził dla zasady, był z innego hufca.
Za to ja już zgodnie z zasadami musiałem wyrzucić z obozu magazyniera. Fakt, ten miał czerwoną podkładkę pod krzyżem. Cóż z tego, jeżeli był alkoholikiem. I ten nałóg uniemożliwiał naszą współpracę.
Zapytacie na pewno w tym momencie: – Ależ druhu Adamie, jak druh sobie dobierał kadrę? Przecież to było szóste czy siódme prowadzone przez druha zgrupowanie. – Dlatego muszę zeznać – każdy obóz, a było ich kilka, był z innego hufca i kadra zgrupowania z tych hufców była w części zbierana.
Po trzecie – otoczenie. Zły obóz? Wiecie, jak trudno jest odmówić wypicia „szklaneczki” czystej wódki prawdziwemu tatrzańskiemu pijanemu góralowi? Udało mi się nie złamać 10 punktu Prawa Harcerskiego, ale do dziś mam strach w oczach, gdy przypominam sobie tegoż górala i toporek w jego ręku.
Po czwarte – młodzież „harcerska”. To był koszmar moralny (a właściwie niemoralny). Na środku placu apelowego jednego z podobozów stoi rozstawionych kilka małych namiocików. Po co? Pytam kadrę. Długo kręcili, z trudem (czemu ja się nie dziwię) wyjaśniali. No bo w nocy, gdy któraś harcerska para chce pobyć sama, taki namiocik zajmuje. Nie wyrzuciłem ich komendanta z obozu, choć powinienem.
Po piąte – przełożeni. Na dodatek nie spełnialiśmy jakichś warunków, jakichś zasad, które ustanowiła nasza władz. Nie dostosowaliśmy się. Nie moja wina, ale ważni druhowie wizytujący nas także (nie wiedząc o moich rozlicznych kłopotach) ocenili obóz jako dostateczny. Nie, nie taki, aby go rozwiązać, absolutnie nie. Ale nasz obóz im się nie podobał. Nie powiem, aby ta ocena dodała mi skrzydeł.
W efekcie już nigdy w życiu nie prowadziłem obozu złożonego z harcerzy z różnych hufców. No i przez długie lata nie pojechałem w tę część polskich gór, gdzie ten obóz był zlokalizowany. A młodzież? Na pewno, gdybyście zapytali uczestników obozu, jak było, odpowiedzieliby, że wspaniale. Może tylko trochę za dużo padał deszcz.