Miało być o czymś innym. Święto Trzeciego Maja sprawiło jednak, że na chwilę inne tematy zeszły na bok. Otóż mamy w harcerstwie i generalnie wśród młodzieży pewien problem z musztrą, a szerzej – z militaryzmem. Już samo słowo brzmi niepokojąco, prawda? Musztra, musztrować, równać, stawiać kogoś na baczność, mieć się na baczności… Dobrze, więc pogadajmy na spocznij.
Już same nasze harcerskie mundury na tle skautów świata mogą wydawać się zbyt „militarne”. Wprawdzie wszyscy korzeniami czerpiemy z myśli brytyjskiego generała, to jednak jako Polacy ze skautowego pnia wyrośliśmy własnym silnym konarem. Małkowski zdefiniował to polskie wzrastanie krótko: harcerstwo = skauting + niepodległość. Najpierw więc były Orlęta, później Wieża Spadochronowa, Szare Szeregi, Powstanie Warszawskie, a potem… No właśnie. Tutaj zaczyna się problem. Po traumie dwóch wojen światowych reżimowe próby stawiania nas w równym pionierskim szeregu, upychanie w sztywne myślowe schematy „równe buty, równe zęby, nos, równy w stronę baz produkcji krok” – jak śpiewał nieodżałowany Grzegorz Ciechowski – napotykały na coraz większy opór. I słusznie. Bo im bardziej próbuje się ludzi utrzeć na jedną szarą masę, tym bardziej dochodzi do głosu indywidualizm. I polska przekora, czy – jak kto woli – niepokorność.
Na szczęście więc te próby spełzły na niczym i dziś na nowo mamy harcerstwo różnorodne, statutowo apolityczne, otwarte, w którym młodzi ludzie mogą się realizować w wielu dziedzinach, nie narażając na szykany. Co jednak zrobić z pamiątkami historii, z owym militarnym „rytem”? Niektóre drużyny zapożyczają go wprost, przygotowując młodych ludzi do przyszłej służby mundurowej, choć trzeba przyznać, że na tym polu chyba więcej do powiedzenia mają formacje „Strzelca”.
Czy zatem lepszym rozwiązaniem jest „luz blues”, rozpięcie sztywnego kołnierzyka, noszenie koszul mundurowych wyrzuconych na wierzch, a najlepiej wcale? Odejście od musztry, ceremoniału, mniej harcerstwa, więcej skautingu?
Otóż moim skromnym zdaniem – nie. Bo wystarczy potraktować musztrę jako naturalną część harcerskiej metody. Pamiętać, że nie ma ona służyć równaniu ludzi „pod sznurek” czy kapralskiemu drylowi, ale nauce współdziałania, zgrania, działania w grupie, wsłuchania się w rytm drugiej osoby, systematyczności. Wspólna zabawa w musztrę to także aktywność fizyczna, która ćwiczy koordynację ruchów, zmysł równowagi, refleks i prawidłową postawę. Maszerowanie ze śpiewem uczy poczucia rytmu i sprawia, że droga się nie dłuży, że czujemy wspólnotę. Sprawna zmiana warty pod pomnikiem to także dobra lekcja historii. Nie zapomnę jednak, jak na Polach Grunwaldzkich podczas Polowej Zbiórki Harcerstwa Starszego w 1985 r. drużyna reprezentacyjna ZHP czy którejś chorągwi dała świetny pokaz nie tylko musztry paradnej, ale też jej kabaretowej wersji „z przymrużeniem oka”, a mimo to równie zgranej i dopracowanej.
A co z mundurami? Szanujmy je. Są nasze, niepowtarzalne, wyróżniają nas w skautowej masie, mają swoją historię. I nośmy je porządnie albo wcale, pamiętając, że ktoś za nie ginął, że po żołnierzach w Katyniu czy warszawskich powstańcach zostały tylko orzełki, guziki i sprzączki…
Gdy więc obserwowałam podczas trzeciomajowej defilady młodzież nie tylko z ZHP, ale i ZHR, „Strzelca” czy szkolnych pocztów sztandarowych, pomyślałam, że zamiast nieporadnie tupać i naśladować defiladowy marsz żołnierzy, wystarczy, że pójdziemy równym, sprawnym, zgranym krokiem, ramię w ramię, jak jedna – no właśnie – drużyna. I jeszcze, żeby to się przekładało na naszą harcerską codzienność. Ale to już temat na inny felieton…