Przez lata byłam zastępową wędrowniczek (wtedy zwanych harcerkami starszymi). Nasz zastęp nosił dumne miano „Samodzielny”, bo był jedynym, który pozostał z drużyny, a nie dlatego, że taki był plan…
Jednak byłyśmy bardzo samodzielne – spotykałyśmy się w szkole, w naszych domach rodzinnych, gdziekolwiek – nad licealistkami nikt się szczególnie nie trząsł. Same wymyślałyśmy, co chcemy robić – gdy potrzebowałyśmy formalnego wsparcia, miałyśmy szczep. Gdy tylko pierwsza z nas osiągnęła pełnoletniość, organizowałyśmy jako zastęp wyprawy – formalne obozy wędrowne i nieformalne wyjazdy do harcerskich znajomych. Był to piękny czas…
Mój drużynowy – metodyk z ogromnym stażem, kształceniowiec – po latach powiedział nam, że na własnej skórze przekonał się, że system zastępowy nie jest łatwo uruchomić od zera. Jemu się udało po kilku latach pełnienia funkcji, bo się uparł, bo miał szczęście – wreszcie trafili mu się zastępowi, jakich potrzebował. Ilu drużynowych będzie pełnić funkcję tak długo, żeby mieć szansę na sukces? A to było jeszcze przed rygorami pełnoletniego opiekuna, więc trudności tkwiły tylko w ludziach w drużynie – harcerzach i kadrze.
W styczniowym numerze „Czuwaj” Misia pięknie pisze o swoim zastępie i rozumiem ten sentyment, że wtedy się dało, a teraz nie. Myślę, że dla wielu czytających drużynowych, szczepowych, kształceniowców to jest piękna, ale i utopijna opowieść. Przy obecnych przepisach, dużej rotacji drużynowych, planach pracy drużyny wypełnionych propozycjami programowymi hufca, chorągwi, zdobywaniem grantów itp. usamodzielnienie zastępów złożonych z ochotników/ochotniczek do poziomu opisywanego przez Misię jest nierealne. Ale może gdy są trochę starsi? A może nie aż tak bardzo samodzielni?
Opowieści sfrustrowanej harcmistrzyni z KSI w dobrym hufcu – każdy drużynowy ma w planie próby przewodnikowskiej „poprawę systemu zastępowego”, z rozmowy podczas spotkania komisji najczęściej wynika, że „poprawa” oznacza uruchomienie od zera. Oni te próby zamykają, czyli ktoś – namiestnik, szczepowy – stwierdził, że się udało. Ich przyboczni za rok otwierają swoje próby i… „poprawiają system zastępowy”, znowu i znowu, i znowu…
Przez lata byłam kształceniowcem w ZHP, w każdym planie pracy drużyny i konspekcie zbiórki widziałam niesamodzielne zastępy. I nie znalazłam skutecznego sposobu, jak sprzedać tym początkującym lub przyszłym drużynowym coś, czego nigdy nie widzieli, nie przeżyli. Jak im pomóc z poziomu szczepu lub hufca? Samo prowadzenie kursu z zastosowaniem zastępów nie wystarczało.
Po wyjeździe do Irlandii stanęłam przed tym samym wyzwaniem – wprowadzeniem systemu zastępowego w drużynie skautowej (harcerze młodsi), w której jest on fikcją. Zajęło mi to… 6 lat. I nie mówię o ideale opisanym przez Misię, ale o fazie pośredniej – o zastępowych, którzy mają wyższy stopień niż reszta, lepsze wyszkolenie z technik, więc mogą uczyć młodszych, o zastępowych podejmujących część decyzji jako rada drużyny, odpowiadających za życie zastępu podczas biwaków. Tyle czasu zajęło mi przekonanie reszty kadry do zmiany, uruchomienie szkolenia z technik, przetestowanie różnych form kształcenia zastępowych, zbudowanie prestiżu funkcji, która daje przywileje, ale i obowiązki. I potrzeba było trochę szczęścia – żeby trafili się zastępowi, jakich potrzebowaliśmy.
W drużynie wypracowaliśmy przez te lata zasadę – cenimy to, że skaut dostaje unikalną szansę spróbowania bycia szefem zespołu, czasami dłużej, czasami krócej, ale zawsze w bezpiecznym środowisku, w którym można popełnić błąd bez narażania innych na ryzyko. Jest to wyjątkowa cecha skautingu. Szkoły i kluby sportowe tego nie zapewniają i na nas, jako wychowawcach, spoczywa obowiązek zapewnienia, żeby KAŻDY członek drużyny, a nie tylko wybrańcy, miał okazję doświadczyć kierowania zespołem. W efekcie czasami mamy łamigłówkę, jak zdążyć, zanim skończy się ich czas w drużynie, zanim przejdą do starszaków. Niekiedy awansujemy podzastępowych w połowie roku, nawet jeśli to oznacza tymczasowe osłabienie sprawności zespołów. Nasze zastępy nie są aż tak samodzielne, ale dzięki temu mamy czas i energię na dawanie każdemu szansy. Wierzymy jednak, że zysk z krzepnięcia na funkcji i bycia liderem wart jest tej ceny. Mamy osobistą satysfakcję, obserwując drogę każdego skauta od żółtodzioba do zastępowego. A kadra drużyny starszej jest zadowolona, bo wreszcie dostaje narybek, który szybko wchodzi na kolejny poziom – samodzielnego planowania programu, organizacji biwaków, prowadzenia części zajęć przez zastępowych.
Po co to piszę? Gdy słyszę opowieści o dawnych czasach, o zbiórkach zastępów co tydzień i zbiórce drużyny raz w miesiącu, o zastępie zastępowych pracującym równolegle, o osobnych planach pracy dla zastępów, to mam obawy, że ta zastępowa utopia tworzy barierę, zamiast być inspirującym ideałem. Początkujący drużynowy ma minimalne szanse powodzenia, więc w efekcie ma poczucie porażki, traci motywację i czasami jego energia zamiast w pracę z zastępowymi idzie w kreowanie równoległej rzeczywistości (bo próbę trzeba zamknąć przed obozem).
Może zamiast tego doceńmy etapy pośrednie? Może podpowiedzmy, jak małymi kroczkami można usamodzielniać zastępy? Może potwierdźmy sobie najpierw, jaki jest nasz cel – czy chodzi o samodzielne zbiórki, czy o naukę funkcjonowania w małych grupach, przyjmowania różnych ról grupowych, zespołowego wykonywania zadań, budowania odpowiedzialności za coś, co jest wspólne. Może drużynowi potrzebują ściągi, żeby nie dać się zwieść na manowce. Mądre metodyczne głowy mogłyby ustalić priorytety – które aspekty życia zastępu są ważniejsze, a które mniej i mogą przyjść później. Co jest programem minimum, a co jest szczytnym ideałem, do którego dochodzi się z czasem. Czego oczekujemy od 11-letnich harcerzy, a czego od harcerzy starszych i wędrowników?
Dla doświadczonych instruktorów różne elementy mogą być kluczowe – tożsamość (nazwa, proporzec, kronika, wspólne świętowanie), wiedza i umiejętności szefa (zastęp zastępowych, kurs), zarządzanie i podział pracy (praca w zespole, funkcje dla każdego), inicjatywy programowe (osobny plan pracy), wsparcie rozwoju indywidualnego (stopnie i sprawności). Dla nowych – każdy element to wyzwanie, na którym można się potknąć.
A może ktoś napisze nowy podręcznik „Zastępy dla początkujących”?
hm. Anita Regucka-Fleming
numer 6-7/2017
Ciekawy wpis. Ostatnie pytanie nasuwa mi inne pytanie: Czy jest sens pisać podręcznik „Zastępy dla początkujących”. Nie mamy w organizacji takich książek?
Pytanie – czy mamy książkę, która szczerze mówi, że nie wszystko działa od razu? Gdzie najczęściej wystepują trudności? Pokazujące że trzeba czasami zaakceptowac stany niedoskonałe? Ja widziałam tylko takie, ktore opisują system totalny, wszystko naraz i od razu.
To jest chyba problem szerszy – bo 2/3 druzynowych to nieinstruktorzy, zastępy leżą, instrumenty metodyczne wykorzystywane są mocno wybiórczo, a my udajemy, że tego nie widzimy. Nie widizimy, że trzeba zaczynać z wieloma rzeczami od zera, bo wielu druzynowych to osoby, które już nie mają skąd czerpać wzorców, więc zastępy, sprawności indywidualne u zuchów, zadania zespołowe itd. – to dla nich coś nowego, a nie normalność, czyli po prostu harcerstwo…
Może i racja.