Cudowne są możliwości, jakie daje internet i dostęp do niego nawet w lesie, podczas letniego obozowania. Oczywiście z tym dostępem bywa różnie. Wprawdzie operatorzy sieci komórkowych zapewniają, że pokrywają niemal całą Polskę, ale zwykle okazuje się, że z obozami trafiamy na to „niemal”. No i jeszcze problem z doładowaniem telefonów, przynajmniej na tych prawdziwych, leśnych obozach… Ale mimo wszystko dzielna kadra obozu zwykle jest w stanie przezwyciężyć wszystkie problemy natury technicznej i uzyskuje dostęp do internetu, a dzięki niemu okazję do prezentowania swoich działań na bieżąco – na stronach środowisk lub na portalach społecznościowych.
Myślę, że dla rodziców możliwość śledzenia, co dzieje się z ich pociechami, to rzecz nie do przecenienia. Wiemy przecież, że obóz harcerski, a jeszcze bardziej kolonia zuchowa, to najdłuższy okres rozłąki z rodzicami w dotychczasowym życiu naszych zuchów czy harcerzy. Choć może powinienem napisać odwrotnie – bo wiemy też, że ta rozłąka to często większy problem nie dla dzieci, doskonale odnajdujących się w zabawie z rówieśnikami, ale właśnie dla rodziców.
Warto więc mieć świadomość znaczenia tego przekazu internetowego, który idzie do rodziców – przecież na jego podstawie budują oni w swojej głowie obraz kolonii lub obozu: czy dziecko jest bezpieczne (to dla rodziców zawsze najważniejsze), co ciekawego robi i czy jest zadowolone (to też przecież dla rodziców niezwykle ważne), a także jak jest ubrane i czy jest czyste. No, akurat w tym ostatnim przypadku wśród rodziców występuje dość duże zróżnicowanie – jedni twierdzą, że dziecko nawet w lesie powinno być czyściutkie a ubranie winno być odprasowane, inni zaś, że dziecko brudne to dziecko szczęśliwe…
Lubię czytać te relacje, oglądać zdjęcia z kolonii i obozów. Kiedy na nie patrzę, widzę, jak wspaniałą rzeczą jest harcerstwo – że to po prostu działa! I wyobrażam sobie, jak szczęśliwi muszą być rodzice, gdy widzą swoje dziecko, które pokazuje samodzielnie wykonaną półkę na buty, a może nawet piętrowe prycze, kiedy widzą ładnie poukładane ubranie – w sposób nieosiągalny na co dzień w domu. A dziecko obierające radośnie ziemniaki – toż to tak, jakby zobaczyć yeti!
Właściwie jedno tylko mnie martwi na tych zdjęciach – tło. A ściślej namioty w tle. Jak Polska długa i szeroka widać namioty przykrywane plandekami. Trudno się dziwić, mają czasem kilkadziesiąt lat, więc z braku bieżącego naprawiania, impregnowania – ciekną okrutnie! I jeszcze coś, co mnie smuci – te poły zarzucone, a nie podwinięte. Ech, brzydko to wygląda!
W kwestii jakości sprzętu pewnie da się coś zrobić, o czym przekonuje mnie od wielu, wielu lat hm. Darek Brzuska – mój hufcowy maniak kwatermistrzowski. Bo da się i remontować namioty, i – prowadząc sensowną politykę zakupową – odnowić przez kilka sezonów cały sprzęt. Oj, pewnie będę musiał namówić Darka do napisania na ten temat tekstu do „Czuwaj”. Większy kłopot z tym niepodwijaniem pół, nietrzepaniem namiotów i innymi tego typu nawykami, które są dla mnie czymś naturalnym, które uważam za ważny element kultury obozowania. Cóż, pewnie to znak, że teraz ta kultura jest inna, że ktoś młodszej kadry tego nie nauczył. Obawiam się, że to może być także świadectwo mojego tetryczenia, skoro piszę w tonie „za moich czasów”…
hm. Grzegorz Całek
numer 6-7/2017