Kiedy kilka miesięcy temu zajmowałem się zjawiskami adultyzmu i ageizmu (patrz: „Czuwaj” 8/2022) w podsumowaniu napisałem tak: W moim instruktorskim życiu miałem okazję prowadzić wiele zespołów: komend, komisji i innych. Starałem się zawsze konstruować je w miarę możliwości w ten sposób, aby znalazły się w nich osoby z różnych instruktorskich pokoleń. Bo każde pokolenie ma inne doświadczenia, a tym samym inną perspektywę – a dopiero miks różnorodnych spojrzeń na współczesne harcerstwo, na problemy konkretnych jednostek daje szansę na sensowną i bezpieczną pracę, na harmonijny rozwój organizacji.
Podtrzymuję to stanowczo. Choć jest coś więcej niż wiek…
Jakiś czas temu przedstawiono mi skład zespołu zamierzającego podczas zjazdu kandydować do komendy pewnego hufca z pytaniem, co o nim sądzę. Skład był dobry, nawet bardzo dobry! Ale zwróciłem uwagę, że bardzo jednorodny, według mnie zbyt jednorodny: kilka dziewczyn w wieku 24–26 lat. Jednak nie tylko wiek wydał mi się problemem, choć pewnie przydałby się i ktoś młodszy, na przykład dwudziestolatek (a młodych, zdolnych i ambitnych przecież nie brakuje), i ktoś starszy (30+ a może i 40+), aby spełnić mój postulat różnorodności wiekowej. Brakowało mi przede wszystkim choćby jednego mężczyzny – zachęcałem, żeby pomyśleć o jakimś instruktorze, bo męskie spojrzenie na różne sprawy bywa inne. I może być pomocne na przykład przy planowaniu imprez hufcowych albo podczas trudnych rozmów z męską częścią kadry. Proponowałem też, aby pomyśleć o kimś niekoniecznie dużo starszym, ale mającym jeden istotny „parametr”: bycie matką lub ojcem. Dlaczego? To oczywiste, ponieważ posiadanie dziecka (najlepiej w wieku zuchowym czy harcerskim) diametralnie zmienia spojrzenie na różne aspekty harcerskich przedsięwzięć, daje nową perspektywę, której wcześniej się nie ma i która często nie wydaje się być tak istotna. Przy tym takie praktyczne rady, że warto mieć w komendzie kogoś z samochodem i prawem jazdy (bo na pewno się przyda w działaniach komendy) – to był już drobiazg…
Rozmawiałem w ostatnich miesiącach z przedstawicielami kilku komisji stopni instruktorskich o sprawach personalnych. Chwalili się (i słusznie!), że udało im się pozyskać nowe osoby do swojej komisji. Nowe, młode. Świetnie, świeża krew zawsze dodaje – no właśnie – świeżości! Ale to nie koniec, chwalenie się poszło dalej i okazało się, że nie było to tylko odświeżenie składu, ale zmiana pokoleniowa – a więc przyszli młodzi, odeszli starzy. W innej komisji zaś przyszli instruktorzy z bardzo dobrych środowisk, a odeszli ze słabych… Kwestii pozbycia się „starych” nie będę komentował – to oczywiste zaprzeczenie promowanej przeze mnie idei różnorodności. Ciekawy jest natomiast ten drugi przypadek. Bo co to znaczy, że w komisji są przedstawiciele dobrych czy bardzo dobrych środowisk (szczepów, hufców), a nie ma nikogo z tych słabszych? Ano że znów stajemy się mniej różnorodni. Tak, oczywiście, podnosimy poziom, równamy w górę, ale też zwiększamy dystans do tych słabszych, coraz mniej rozumiemy ich problemy, ich potrzeby, coraz mniej jesteśmy wyczuleni na konieczność pomocy, która jest im niezbędna, a o którą nie zawsze otwarcie będą prosić.
Zatem nie chodzi tylko o wiek, ale o jak najlepsze wykorzystanie bogactwa naszej instruktorskiej różnorodności pod wieloma względami: wieku, oczywiście, ale też wykształcenia, zawodu, sytuacji rodzinnej, doświadczeń życiowych i instruktorskich.
Dlaczego teraz o tym piszę? Ponieważ już za kilkanaście dni otwiera się „okienko zjazdowe”, zaczną być zwoływane pierwsze zjazdy zwykłe hufców. I właśnie teraz, kiedy wyłaniają się kandydatki i kandydaci na funkcję komendantów, kiedy rozważane są różne warianty personalne potencjalnych komend, warto pomyśleć o tej instruktorskiej różnorodności.
W pełni się zgadzam.
Nie jest łatwo współpracować z tak różnorodnym zespołem, ale warto.