Któregoś pięknego jesiennego dnia przeczytałem na Facebooku prośbę–pytanie o informację, jak przed laty były prowadzone kursy instruktorskie czy też kursy drużynowych. Tych sprzed 100 lat to nie pamiętam, ale te sprzed 60 – oczywiście tak. Pisałem o nich jakiś czas temu. Ale może jednak ponownie warto o tych ‘starożytnych’ kursach napisać. Bo było troszkę inaczej. Jak?
Po pierwsze nikt nie wpadł wówczas na pomysł, że nasz przyszły drużynowy – instruktor musi ukończyć na początku swej ścieżki młodego wychowawcy dwa kursy – kurs przewodnikowski i kurs drużynowych. Mieliśmy kurs jeden kurs-drużynowych i ten nam zupełnie spokojnie wystarczał.
Po drugie nie było standardów kursów z tematami i proponowaną liczbą godzin. Będąc komendantem kursu drużynowych zuchów w roku 1966 wypisałem tematy, wprowadziłem je do planu, takiego godzinowego, przekonsultowałem ten plan z grupką instruktorów zuchowych w hufcu (prowadziliśmy wówczas więcej kursów zuchowych), uzgodniliśmy, kto jakie zajęcia poprowadzi – i tyle. O zgrozo, nie musieliśmy nikomu przedstawiać konspektów.
Dlaczego bez standardów, bez narzuconych tematów udawało nam się prowadzić dobre kursy, dobre drużyny zuchów i w efekcie także jedno z najlepszych w Polsce namiestnictw zuchowych? Bo sami byliśmy niezłymi metodykami, część naszych instruktorek było uczennicami, a później absolwentkami liceum pedagogicznego. Znały się na wychowaniu dzieci jak mało kto. Bo znaliśmy naszych kursantów i wiedzieliśmy, jakie tematy są dla nich najważniejsze. Czego ich rzeczywiście trzeba nauczyć, by dobrze prowadzili drużyny. Ta nasza wiedza i samodzielność procentowała.
Po trzecie, co chyba jasno wynika z tego tekstu, nie było odznak kadry kształcącej. Jakoś dawaliśmy sobie bez nich radę. Dla porządku historycznego wspomnieć jednak muszę, że w latach 70-tych taką odznakę wprowadzono. Nie, nie zdawałem żadnych egzaminów, nie pisałem wniosku w sprawie przyznania odznaki. Po prostu otrzymałem w lipcu 1976 r. Złotą Odznakę Kadry Kształcącej. Wydał ją Wydział Kształcenia GK. Poza faktem, że ją posiadałem, nic w sprawie kształcenia przeze mnie na kursach się nie zmieniło. Miałem jednak ładny znaczek na mundurze.
Po czwarte kursy były przeprowadzane na obozach i zimowiskach. Kurs, który wspominam, trwał 26 dni, bo takiej długości były wszystkie nasze obozy. Nie było baz, zabudowanych kuchni, nie było kucharek. Byliśmy na zwykłym obozie, gdzie przyszli drużynowi budowali go i w nim po harcersku mieszkali. Składanych lóżek polowych jeszcze nie było, były prycze i wypychane słomą sienniki. W zwykłe życie obozowe trzeba było wpleść zajęcia kursowe. I to się udawało. Choć były normalne nocne warty, była służba w kuchni, było codzienne kłopotliwe dla wielu obieranie ziemniaków. Było słońce, był deszcz, była kąpiel w jeziorze i dwudniowy rajd pieszy.
Po piąte zajęcia były dosyć tradycyjne. Nie posiadaliśmy dzisiejszej wiedzy i umiejętności prowadzenia ich metodami aktywizującymi. Wykład o sprawnościach zespołowych, opracowywanie cyklu i prowadzenie jednej ze zbiórek tego cyklu (zuchów na obozie nie było, musieliśmy organizować zajęcia we własnym gronie). Wykład o zuchowym teatrze samorodnym i następnie każdy zastęp taki teatr prezentuje. Itd., itd. Mieliśmy papier, kredki i długopisy oraz cały las do robienia majsterek. O jednych zajęciach muszę wspomnieć. Niektórzy kursanci je kochali, inni nie za bardzo lubili – były to obowiązkowe codzienne popołudniowe śpiewanki. Ile myśmy znali piosenek!
Po szóste baczną uwagę zwracaliśmy na przekazanie podstawowej wiedzy na temat rozwoju dziecka w wieku zuchowym. Co wie o świecie, a o czym w zuchach mógłby się dowiedzieć. Jakie są jego możliwości fizyczne, możliwości intelektualne. Temat „trudne dziecko” właściwie nie istniał. Może nasze ówczesne zuchy rozwijały się bezproblemowo? Jednej trudności nie mieliśmy – wszystkie zuchy umiały czytać i pisać, najmłodsze chodziły do drugiej klasy, bo dopiero w tej klasie robiliśmy nabór. Do harcerstwa przechodziły po ukończeniu klasy czwartej.
Po szóste na kursie była dobra atmosfera. I w zespole kadry, i wśród uczestników. Nie przypominam sobie, aby w czasie kursu ktoś chciał z obozu wyjechać. Ale czasy były inne. Listy wędrowały wolno, a jeszcze wolniej paczki, które były przez rodziców przysyłane na obóz. Pamiętajmy, że przeciętna wieku uczestników to było 16 lat. Jeżeli ktoś otrzymał list, cieszył się ogromnie, ale najbardziej cieszył się cały zastęp, gdy któryś z jego członków otrzymał paczkę – nie zjadał przecież wszystkich słodyczy sam.
Jakie więc przed laty były kursy? Takie zwyczajne. Dziś ktoś powiedziałby – przeżyciowe, ktoś inny – leśne, albo – prymitywne, i może – nieprofesjonalne. I wiecie co? Nie było dyplomów, certyfikatów i zaświadczeń. Zaliczenie kursu w rozkazie i można było prowadzić drużynę.
PS: Jak zauważyliście, piszę „drużyna zuchów”, bo wtedy prowadziliśmy drużyny. Nasze władze doszły po 1956 r. do wniosku, że najmłodszy pion naszej organizacji nie jest gorszy od tych starszych. Dlaczego ma być więc używana nazwa „gromada”? Do nazwy gromada wróciliśmy, ale to całkiem inna historia.