Na szkole znają się wszyscy. I nie należy się dziwić – każdy do szkoły chodził, a wielu z nas ma własne lub zaprzyjaźnione dzieci – także są uczniami. Dyskutować o szkole, o programach, o podstawach programowych i ich realizacji można długo. No bo jakżeby inaczej, jeżeli szkoła wszystkich interesuje. Dlatego dziś nie będzie o harcerstwie, lecz o pewnej zaprzyjaźnionej ze mną klasie.
Dlaczego o niej? Ano dlatego, że wokół słychać głosy, jakie to okropne są aktualne podstawy programowe, jakie są straszne trudności wychowawcze z młodymi, jak to trzeba im ulżyć i nie zadawać prac pisemnych do domu. Itd., itp. Nasze zacne ministerstwo od spraw edukacji, narodowej zresztą, podejmuje jakieś decyzje. I z góry jest skazane na niepowodzenie – gdy jednym, którzy znają się najlepiej na szkole, będą się one podobać, drudzy, którzy najlepiej znają się na szkole, oczywiście poddadzą je totalnej (jakie to ładne słowo) krytyce. Dlatego przeczytajcie, że można, że można w każdej sytuacji i w każdym czasie. Uczyć i wychowywać.
Było to dawno, dawno temu. Jeszcze w minionym wieku. Wychodziliśmy jako państwo z socjalistycznego ustroju, ale szkolnictwo było jakby ciągle takie samo, takie jak zwykle. Z dyrektorem, pokojem nauczycielskim i uczniami, dla których zdobywanie wiedzy nie było najważniejsze w życiu. No, może zaczynali sensownie myśleć kilka miesięcy przed maturą. Co nikogo, także nauczycieli, nie dziwiło. Ale w tej klasie było inaczej.
Kiedyś pewna nauczycielka łaciny, a prywatnie moja żona, postanowiła poszaleć i w zwykłym państwowym liceum wymyśliła sobie klasę autorską. Taką na serio humanistyczną. Taką, w której będzie się wiele działo, a uczniom będzie chciało się uczyć. Klasę, w której uczniowie będą zespołem pracującym przez cztery lata w komplecie. Od pierwszej klasy do matury. I wszyscy tę maturę zdadzą. Cóż, ja zostałem jakby pomocnikiem wychowawczyni, takim działającym społecznie nauczycielem (ach, wszystko przez to harcerstwo), który to i owo załatwi, podpowie i w tym lub owym uczestniczy. Nie będę opisywał tu lekcji, raczej skupię się na tym, co robiliśmy razem, całą klasą, w czym uczestniczyli wszyscy uczniowie.
Nie, nie zaczęliśmy roku szkolnego tak zwyczajnie w ławkach szkolnych. Drugiego września byliśmy już na wyjeździe integracyjnym w pięknym pałacyku pod Warszawą. No tak, nasi uczniowie się nie znali. Była to jednak szkoła – przed południem zajęcia, prawie normalne lekcje. Przyjeżdżali do nas pojedynczy nauczyciele, pokazywali, jak będą prowadzili swoje zajęcia. Starali się, by to pierwsze spotkanie było atrakcyjne. Ale były też długie rozmowy o planach, o perspektywach wspólnej pracy. Czy wszyscy zostali przekonani, że będą to wspaniałe cztery lata? Kiedy rano kazaliśmy wybiegać na gimnastykę i być punktualnym bez ciągłego przypominania? Oczywiście nie, ale pierwsze koty za płoty.
Pomimo wszystko z integracją poszło nam nieźle. Zaczęła się normalna praca w szkole. Codzienne lekcje, klasówki i obowiązkowe wyjścia do teatrów. Jak to w szkole. Tej części pracy w klasie nie będę opisywać. Zaprezentuję jednak ważniejsze wspólne przeżycia. No, może niektóre przedstawienia teatralne były przeżyciami, ale to inna historia.
Wybraliśmy się do Włoch. Wszak klasa była humanistyczna. Jak uczyć się łaciny bez znajomości Rzymu? Zaprosiliśmy na wyprawę panią M. – filolog klasyczną z Uniwersytetu Warszawskiego, znakomitą znawczynię starożytności. Pani M. wiedziała wszystko o Rzymie. I zastępowała naszą przewodniczkę, która coś tam sobie przeczytała w przewodnikach. Wiecie, jak się zwiedza Wieczne Miasto, gdy ma się obok siebie osobę, która o historii starożytnego Rzymu i jego zabytkach może tak wiele opowiedzieć. Tylko w Pompejach przewodnik dorównywał wiedzą pani M.
Drugi przykład. Co zrobić, aby klasa nie musiała co tydzień uczestniczyć w zajęciach z niezbyt, to taki eufemizm, lubianego przedmiotu, jakim było przysposobienie obronne. Po prostu na tydzień pojechaliśmy do „Perkoza”. I tam nasi uczniowie zaliczyli cały kurs zgodnie ze szkolną podstawą programową. Załatwienie takich zajęć nie było proste, wszak musiałem napisać program, zatwierdzić go w kuratorium i w ministerstwie, ba, uzyskać zezwolenie na wystawienie stopni z tego przedmiotu. Co prawda jestem podporucznikiem, ale nie nauczycielem przysposobienia obronnego.
Zabawa była przednia. Oczywiście pierwsza pomoc, oczywiście znajomość stopni wojskowych, ale była gra nocna, a klasa nie składała się z harcerzy, było gotowanie zupy z pokrzyw i zjazd na linie. Było terenoznawstwo i nauka czytania mapy. Była obrona cywilna i gry symulacyjne. Pomagali nam w przeprowadzeniu niektórych zajęć harcerze z olsztyńskich „Szarpii” i zaproszeni specjaliści. Tylko nie mieliśmy strzelnicy, ale ponieważ przedmiot ten był obowiązkowy w dwóch kolejnych klasach, w tej wyższej już w Warszawie uczniowie mieli zajęcia na strzelnicy i dzięki temu mogli mieć wystawioną ocenę na koniec roku.
Wymyśliłem dodatkowy przedmiot – dziennikarstwo. Zajęcia były banalne, ale zaliczenie przedmiotu dość interesujące. Podzieliłem klasę na dwu- i trzyosobowe zespoły i każdemu z nich załatwiłem praktyki w innym czasopiśmie. Były to w większości dzienniki i tygodniki. Od „Trybuny”, „Sztandaru Młodych” i „Gazety Wyborczej” do „Przeglądu Sportowego”. W każdej redakcji nasi praktykanci mieli swojego opiekuna-dziennikarza. I mieli jako pracę zaliczającą pokazać mi opublikowany w piśmie tekst. No cóż, praktyki mieli wszyscy, przyszli z nich zachwyceni, ale z tymi tekstami okazało się, że nie było prosto. Musiałem zmienić kryteria zaliczania i ci z wydrukowanymi materiałami, a była ich większość, otrzymali najwyższe oceny.
No i wymiana z uczniami niemieckimi z liceum koło Hanoweru. Dziesięć dni my u nich mieszkamy w domach i codziennie mamy zorganizowane jakieś atrakcje. A później dziesięć dni my ich gościmy. Nasi uczniowie znali już trochę język niemiecki (uczyli się jeszcze angielskiego i łaciny) i mogli go nieco szlifować. W Polsce poza zwiedzaniem Warszawy obowiązkowa była wizyta na terenie b. obozu koncentracyjnego Auschwitz, a więc zwiedzaliśmy też Kraków i Wieliczkę. Zwiedzanie Krakowa to odrębna historia, więc nie będę jej tu opisywał. Powtórzę – w wymianie brała udział cała klasa. To był drogi wyjazd, drogie też przyjęcie młodych Niemców, na szczęście istniała już Polsko-Niemiecka Współpraca Młodzieży. Mogliśmy otrzymać pokaźną dotację.
Czy to wszystko, co działo się w tej klasie? Oczywiście nie, ale musiałbym napisać znacznie dłuższy tekst, a tu miejsca w gazecie niewiele. Kto wydawał szkolną gazetkę, kto na studniówce zaprezentował występ kabaretowy, z której klasy byli laureaci ogólnopolskiej olimpiady, kto napisał i wystawił klasową „Zemstę”. I tak dalej…
Dlatego na zakończenie dodam – ci na początku nieprzekonani, że szkoła może być przyjazna uczniowi, że można w niej wiele się nauczyć a przy okazji przeżyć nieco przygód, zmienili zdanie. No zgodnie z planem wszyscy w komplecie maturę zdali i tylko jedna osoba z całej klasy nie dostała się na wymarzone studia, a w tamtych czasach trzeba było zdawać trudne egzaminy na uczelnie.
No i pointa – co tam podstawy programowe, jeżeli można w szkole zrobić z uczniami bardzo wiele, a nawet więcej niż bardzo wiele.
PS Pod koniec maja telefon: – Tu Ł. Jestem w Hanowerze u mojego kolegi z wymiany, pomyśleliśmy, że odnajdziemy niemieckiego nauczyciela, który był głównym organizatorem. Udało się. Miło nam się rozmawiało. Wtedy zdecydowałem, że zadzwonimy też do Polski, powiedzieć, że się nadal przyjaźnimy. Trzydzieści lat. – I to by była pointa numer dwa.